top of page
Zdjęcie autoraKrzysztof Bąk

Zrozumieć Śląsk



Gdybym miał wybierać gdzie spędzę kolejne lata, to alzacki Strasburg byłby w czołówce krótkiej listy. Pierwszy raz byłem tam w grudniu 2011 roku. Niewiele widziałem. Była połowa grudnia, w Katowicach białe chodniki, pobielone pola wzdłuż autostrady A4 zmieniały kolor wraz z liczbą przejechanych kilometrów. Gdzieś za Beyrouth, kolorowa jesień jeszcze opierała się zimie nadciągającej ze wschodu. Badenia była na tyle ciepła, że w środku dnia, zimową kurtkę można było zastąpić marynarką i swetrem. Sam Strasburg przywitał mnie deszczem. Zmywał z samochodowych szyb każdy godny zapamiętania widok. Tych oczywiście, o czym przekonałem się później, w stolicy Alzacji więcej niż miejsca na karcie pamięci telefonu.

Strasburg przywitał mnie deszczem, smakiem wybujałym owocami aromatem alzackiego gewurztraminera i ciepłem serwowanego na każdym rogu pysznego tarte flambee, choć ja wolę - zamawiając - nazywać je z niemiecka: flamkuchen. Francuski Strasburg przywitał mnie rownież nie-francusko brzmiącymi nazwami dzielnic.

Nocowaliśmy w Lingolsheim, peryferyjnej, multikulturowej dzielnicy. Przejeżdżaliśmy obok lotniska Enztheim. Do dziś, budowane w czasach Bismarcka, centrum zwie się Neustadt i nikt nie próbuje nadawać mu dźwięcznego, francuskiego brzmienia, zaczynającego się choćby i od nouveau.

Ów pierwszy grudzień w starym mieście nad rzeką Ile był ciepły i deszczowy. Kolejne były mroźne tak, że płatki śniegu nie od razu topiły się na czarnej wełnianej czapce, usta pierzchły od zimna a grzane wino pod tamtejszą Notre Dame wyostrzało rozmazywało płomienie gęsto ustawionych gazowych ogrzewaczy. Byłem tam w grudniu, później w maju, latem i jesienią. Najpierw zawodowo, później coraz częściej prywatnie. Kiedy bym nie był, po co bym nie był, gdzie bym nie siedział, czy w Pettit France czy w parku L’Orangerie, myślałem o tym jakie to szczęście żyć w miejscu, gdzie pogmatwana historia jest wartością a nie kością niezgody.

Historia opasanej Renem i skrytej w cieniu Wogezów Alzacji jest skomplikowana nie bardziej i nie mniej niż historia Śląska. Jest pogmatwana nie mniej niż żywoty innych nadgranicznych terenów. Na przełomie er, stara celtycka osada stała się rzymskim posterunkiem. Wieki później należała do państwa Franków. Po śmierci Karola Wielkiego, od przysięgi w Strasburgu, aj jego synowie zaczęli budować późniejsze potęgi Francji i Niemiec. Alzacja w Rzeszy Niemieckiej przez setki lat, Alzacja we Francji Ludwika XIV, Alzacja w pruskim Cesarstwie Niemieckim, Alzacja we Francji po pierwszej i w hitlerowskich Niemczech w czasie drugiej wojny światowej, wreszcie znów, po dziś dzień, Alzacja jest francuska, a jej stolica - symbolem nie tylko pojednania francusko-niemieckiego, ale i zjednoczonej Europy.

Być może pod rozłożystym platanem, gdzieś na centralnej strasburskiej wyspie Grande Ile, można usłyszeć, że Alzacja zawsze francuską była. Być może w dzielnicy wilhelimińskiej, oficjalnie do dziś zwanej, jak pisałem, Neustadt, słychać czasem, że to wszystko zbudowali Niemcy, ale - jak powiadam - nikt w Strasburgu nie czyni zarzutu, że coś jest niemieckie, choć powinno być francuskie. Taka jest historia. Takie jest dziedzictwo. Takie jest bogactwo kulturowe.

Tymczasem w Polsce, ze cztery lata temu, pękałem ze śmiechu, gdy czcząc setną rocznicę wybuchu I Powstania Śląskiego, patrzyłem jak premier Morawiecki (poseł ze Śląska, choć nie Ślązak) wypowiadając banały o odwiecznej walce o powrót do macierzy, przed bramą ZOO - pochodzącą z posiadłości wybitnie polskiego rodu Donnersmarcków - sadził Dąb Papieski, jakby i głowa kościoła rzymsko-katolickiego do tego powrotu się przyczynił. Tak Śląsk i jego miejsce postrzegają przedstawiciele centralnej Polski, by nie powiedzieć Warszawki, albo i innych Końskich czy Włoszczowej. Szopka, a nie historia. Kabaret, a nie dziedzictwo. Komedia, a nie bogactwo kulturowe. Nic nie boli jak zakłamywanie historii, nic nie piecze w oczy, jak zaprzeczanie rzeczom oczywistym. A rzecz oczywista jest taka, że Śląsk był w różnych granicach, był czeski, niemiecki, austriacki i polski, ale - jeżeli dobrze liczę - najkrócej ten ostatni.

PIszę o tym, bo myślę, że sami na Śląsku, a już na pewno inni poza Śląskiem, wciąż patrzą na nasz region jak na cepelię z górniczym czako i pióropuszem, kopalniany szyb i bryłkę węgla. Piszę o tym, bo wciąż - gdy mowa o Śląsku - między wierszami pobrzmiewa „Poszła Karolinka”, albo - w różnych aranżacjach - „O mój Śląsku, umierasz mi w biały dzień”.

Ostatnimi cały uczestniczyłem w dwóch genialnych widowiskach spod szyldu „Zrozumieć Śląsk” (notabene, jednym z jego pomysłodawców jest mysłowiczanin - Bartek Wilczak, pozdrowienia). Abstrahując od wymiaru artystycznego, wyszedłem z przekonaniem, że nie ma dziś utworu muzycznego bardziej pasującego do Śląska, niż „Maszynka do świerkania” Czesława Mozila.

Głupota? Herezja? Pomieszanie? Być może, no bo jak tekst napisany zbiorowo przez uczestników czatu poetyckiego, mógłby o naszym hajmacie rozprawiać? Posłuchajcie, albo przeczytajcie sami. Bohaterami tekstu są pewna Pani i aparat do bani. - Ty jesteś starym gratem - rzecze śpiewnie kobieta do tytułowej maszynki - i będziesz piękny jak dawniej, i będziesz działać sprawnie”. W klatce oczywiście, zwanej przez brytyjskiego premiera Dawida Georga Lloyda, małpą, która dostała zegarek.

I tu dodam, choć do tematu jeszcze wrócę, że przy wszelkich dyskusjach o przeznaczeniu pokopalnianych terenów, autorom kolejnych koncepcji, można by było puszczać aż do znudzenia Mozila: „będziemy piękni jak dawniej, będziemy działać sprawniej, będziemy piękni jak dawniej, będziemy…”


Mysłowice,

0 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Gorszy muzyk

Comments


bottom of page