Podobno odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę nie ma sensu. Nie do końca się z tym twierdzeniem zgadzam, choć – po prawdzie – im jestem starszy, tym koniec tej zgody jest coraz krótszy. Rzekłbym, że są rzeczy, które warto na sam koniec odłożyć, że nie ma sensu ich robić wcześniej, że lepiej późno niż wcale, ale ich odłożenie na koniec, w moim mniemaniu, nie wynika z odkładania na koniec dla samego odkładania, ale – w miarę logicznego – wyboru. Wyboru: co jest ważniejsze, co jest łatwiejsze, co da lepsze efekty. Rzeczy trudne, najtrudniejsze można robić na końcu, ale można też zrobić je z początku i w poczuciu dobrze z spełnionego obowiązku, czują wiatr na plecach, jak w żaglach pomknąć do przodu, by zająć się rzeczami przyjemniejszymi, a może i nawet odpocząć.
W studenckich czasach, każdy kolejny semestr zaczynaliśmy od zapewnień, że kolejne sesję, to lekko, leciutko, bo przez cały semestr systematycznie się ucząc, przejdziemy niczym królowie studenckiego życia. Najczęściej, studenckie życie swymi królewskimi dekretami spychało naukę na dalszy, jeżeli nie ostatni plan. Wiadomo – co trzeba było zaliczyć, zaliczaliśmy. Lektury, kolokwia, projekty – co miało być, to było. Ulubione przedmioty łatwiej i szybciej, mniej pasujące – później i trudniej. Te najbardziej dotkliwe i nielubiane, wiadomo: zakuć, zaliczyć, zapić, zapomnieć.
W studenckim żywocie, wśród szelestu kart do gry i atmosferze pełnej papierosowego dymu, w podziemnej palarni wydziału nauk społecznej, kreśliliśmy i modyfikowaliśmy kolejne strategie. Każdy rok akademicki miał swoje sztandarowe punkty. Przynajmniej jedną imprezę w ligockich akademikach jesienią, wspólny, składkowy, nieraz trzydniowy, sylwester, wczesnowiosenną imprezę u Marty w Boguciach (do tej pory, a to już ponad 20 lat minęło, przechodząc ulicą Markiefki odruchowo zerkam na górne balkony, szukając tam widm młodzieńczej egzystencji i szybszego bicia serca wyostrzającego wspomnienia), w oczywisty sposób Juwenalia. Miał – niestety (ze studenckiego punktu widzenia), każdy rok akademicki również dwa, najmniej przez nas pożądane, stałe punkty – sesje zaliczeniowe oczywiście. Sztuka przetrwania sprowadzała się do tego, by w odpowiednim momencie, gdy coroczne zaklęcia o systematyczności zawodziły, życie studenckie ograniczyć na rzecz życia egzaminacyjnego.
Zakuć, zaliczyć, zapomnieć – pomyślałem sobiem, przechodząc przez piaszczystą ulicę Powstańców w pewno ciepłe, wietrzne, grudniowe popołudnie. Usłyszałem wtedy, a było to już po historycznej sesji budżetowej, gdy para-budżet szczęśliwie został przez radnych odrzucony, że w magistracie trwają gorączkowe prace nad jego nowa wersją. Mysłowice nigdy nie miały tradycji akademickiej, krótkiej, współczesnej historii prywatnej wyższej szkoły… już nie pamiętam czego, nie liczę. Ale od razu poczułem się jak dekady temu na Ligocie, gdzieś między drugim a trzecim piętrzem Domu Studenckiego nr 3, gdzieś między kolejnym żartem, a wspólnym wyjściem do Strasznego Dworu. Wziąwszy oddech poczułem się jak, w piątek wieczorem, gdzieś pomiędzy Bankową i Pańki w Katowicach, miejscu umiłowanym ostatnimi laty przez młodzież, ze względu na miłą oku architekturę, ale to skojarzenie miało rację bytu, tylko i wyłącznie dlatego, że po Bankowej auta jeździć nie mogą ze względu na organizację ruchu, a po Powstańców w Mysłowicach od wielu, wielu miesięcy przejechać i przejść nie sposób.
W tej studenckiej atmosferze, prezydent i jego podwładni, niczym studenci rzucili się – jak słyszę – w wir pracy, by na drugim terminie (budżet trzeba uchwalić do końca stycznia) przedstawić projekt lepszy i liczyć, że jakoś przez egzamin u radnych się prześlizgną. Nie zaglądałem do mysłowickiego budżetu (czytałem jedynie opinię Regionalnej Izby Obrachunkowej), więc nie wiem, nie powiem, czy coś tam da się zrobić lepiej. Choć może jedno – obciąć wydatki maksymalnie tak, by zrównoważyć je z wpływami. Jak znam intencje polityków, na tak radykalny, ale potrzebny krok, prezydent się nie odważy. Dlatego, myślę, że brak budżetu wychodzącego spod rąk radnych i prezydenta, byłby dla Mysłowic najlepszym rozwiązaniem. Pracownicy RIO nie walczą bowiem o przychylność i głosy wyborców, nie mieliby problemów ze zminimalizowaniem wydatków. A to pierwszy krok do uzdrowienia finansów Mysłowic i pchnięcia ich na inne niż tory, niż te klasy tramwajowych w Mysłowicach.
W cieniu negatywnej opinii Regionalnej Izby Obrachunkowej o mysłowickim anty-budżecie. W cieniu odrzuconego budżetu, życie poza Mysłowicami toczy się w miarę spokojnie i w miarę przewidywalnie. Nie znalazłem wokół miasta, które ostatnie dni grudnia musiałoby gorączkowo poprawiać negatywnie oceniony budżet. Znalazłem za to miasta, które – podobnie jak Mysłowice – mają poprzemysłowe tereny, ale – w przeciwieństwie do Mysłowic – wiedzą co z nimi zrobić, mają na nie pomysł i – uwaga! – właśnie dostały na nie zewnętrzne pieniądze. Dąbrowa Górnicza – prawie 80 mln na rewitalizację dawnej fabryki w centrum, podobna kwota trafi do Rudy Śląskiej na rewitalizację wielkiego hutniczego pieca, Siemianowice Śląskie – 14 mln na tereny po kopalni, 5 mln – Rydułtowy na ten sam cel, dzięki ponad 30 milionom złotych, w Bytomiu powstanie „Zielony kwartał KWK Rozbark”.
To pierwsze rozdysponowanego pieniądze z ponad 2 mld zł w Funduszu Transformacji Śląska. Co łączy pierwsze dotacje? Pomysł na zagospodarowanie kłopotliwych terenów, przygotowane projekty, złożone dokumenty. To sprawy załatwiane konsekwentnie od kilku lat. Tymczasem w Mysłowicach, nie dość, że na kolanie, to jeszcze na ostatnią chwilę.
Mysłowice, 3 stycznia 2024